niedziela, 18 lipca 2010

Mazury

Nigdy za nimi nie przepadałam... Powód? Mnóstwo!
- komary
- niezliczone rzesze komarów
- słabe jedzenie
- jedzenie na papierowych/ plastikowych w lepszym wydaniu talerzach PLASTIKOWYMI sztućcami...
- PRLowskie tapczany
- słabe łazienki
- słabe restauracje/ w zasadzie brak restauracji - ale za to bary Grzybki i u Kazia
- dużo ludzi nad jeziorem = niemoc w leżeniu nad jeziorem
- zawalone molo, tak, że nie da się wejść...
- nie da się płacić kartą
- w pokoju nie ma moskitiery o klimie nie wspomnę
- z reguły pies = DUŻY problem... jeśli można go wziąć, a to często niemożliwe...

Tak było do wczoraj, póki nie odkryłam magicznego miejsca... który jest idealny dla mieszczucha...
- można płacić kartą
- są komary i gzy ( wrrr)
- jest restauracja i serwują w niej jedzenie na porcelanowych talerzach
- jest klimatyzacja w pokoju, ba! masz taras, prawie prywatne wyjście na małe prywatne molo, mały ogródeczek masz.. masz stoliki, leżaczki... mikro Francję w pokoju
- SPA
- można przywieźć dużego psa
- czyte jeziora
- prywatne molo
- hamakowe miejsca do leżenia w hamaku!

Nie jestem burżujem, typowym mieszczuchem. Ale z wiekiem nabieram przekonania, że spanie w wilgotnej pościeli, na łóżku w którym czuję każdą sprężynę na sobie -to nie jest to co Tygryski po całym dniu pracy kochają robić... I naprawdę potrzebuję się zrelaksować, poczuć dobrze... lepiej niż w domu. Więc sobie dogadzam. i bardzo dobrze mi z tym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz